O początkach jogi w Polsce i zmarłym na covid prekursorze Sławku Bubiczu przeczytać można w sążnistym artykule Joanny Podgórskiej, który ukazał się w tygodniku Polityka 50.2021 ((3342) 07.12.2021; Społeczeństwo; s. 33
Oryginalny tytuł tekstu: „Pan od jogi”
Był czas, że w Warszawie nikt nie pytał: gdzie chodzisz na jogę? Wiadomo było, że do Bubicza. Wraz z jego śmiercią na covid skończyła się pewna epoka.
Pionier, legenda, generał asan, boży szaleniec, nauczyciel nauczycieli, których wychował zastęp – tak wspominają go dawni uczniowie. – Dzięki niemu joga do Polski nie przyszła z Zachodu jako moda, ale prosto ze źródła, od hinduskich mistrzów – mówi Robert Zydel, dyrektor Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie.
KATOLICKIE POCZĄTKI
Pierwszy raz Sławomir Bubicz zetknął się z jogą, gdy jako młody chłopak w latach 70. uczestniczył w działaniach Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Grotowski bywał w Indiach i po powrocie starał się łączyć praktykę jogi z działaniami teatralnymi i parateatralnymi. W tamtym czasie to była czysta egzotyka i awangarda, ale – jak wspominał Bubicz – to otworzyło mu głowę. Zaczął studia psychologiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Dziś ta uczelnia bardziej kojarzy się z religijnym fundamentalizmem, ale wówczas była jednym z najbardziej liberalnych i niezależnych ośrodków akademickich. Działała tam m.in. Katedra Filozofii Wschodu, gdzie wykładał wybitny indolog Leon Cyboran. Tam też zorganizowano pierwszy w Polsce kurs medytacji transcendentalnej prowadzony przez profesora z Indii. Prowadzono także praktyczne zajęcia jogi.
„Poziom niepokoju u osób zaawansowanych w praktykowaniu medytacji transcendentalnej” – to temat pracy magisterskiej, jaki zaproponował Bubicz. Część kulowskiej kadry oponowała, że to sekciarstwo, ale promotor pracy, psychoanalityk prof. Jerzy Strojnowski, argumentował, że to kwestia badań naukowych, a badać można wszystko. Przeszło. Dziś niewyobrażalne.
Potem Bubicz wyjechał w kilkuletnią podróż po Indiach, gdzie spotkał wielu wybitnych mistrzów: Krishnamurtiego, Goenkę czy Maharishiego Mahesha Yogiego, nauczyciela Beatlesów. Ale prawdziwym objawieniem stał się dla niego B.K.S. Iyengar.
POD GWIAZDAMI
Tak wspominał pierwszą lekcję z mistrzem w rozmowie, którą Wiktor Morgulec przeprowadził z nim w 2006 r.: „Byłem zszokowany sposobem, w jaki są prowadzone te zajęcia. Ich szybkością, intensywnością, precyzją, wymaganiami co do uważności ze strony nauczyciela (…). Stałem w kałuży potu i czułem, że świat mi wiruje. Wtedy ktoś przyszedł i rzucił mnie na wygiętą ławkę (nazywaną wielorybem). Serio, myślałem, że umieram. Nigdy w życiu nie robiłem tak długiego, intensywnego wygięcia do tyłu. Leżałem ze 30 minut. Nikt się mną nie zajmował, nie miałem woli wstać, zacząłem już żegnać się z życiem. Wcześniej siedziałem przez osiem miesięcy w medytacji buddyjskiej vipassana u Goenki i byłem zupełnie nierozciągnięty, bo tam nie pozwalali wykonywać żadnych ćwiczeń oprócz medytacji. A w tej chwili byłem rozciągany do tyłu. Mój oddech, moja przepona, moje płuca gwałtownie zaczęły się otwierać. Ja naprawdę myślałem, że już odchodzę, ale później przyszedł ktoś, ściągnął mnie stamtąd i lekcja była zakończona. Po niej czułem się tak jak nigdy wcześniej, naenergetyzowany w każdym zakątku mojego ciała. Stałem na dachu pod rozgwieżdżonym indyjskim niebem i czułem się w jedności z kosmosem. Wiedziałem, że to jest to, na co czekałem całe życie”.
W szkole Iyengara Bubicz spędził prawie trzy lata. Traktował go niemal jako półboga, a w każdym razie jako człowieka, który „dotknął czegoś głębszego niż przeciętni ludzie”. Gdy w 1984 r. Iyengar stwierdził, że Bubicz jest już gotowy, żeby uczyć, wrócił do Polski.
ŚWIATŁO ZE WSCHODU
Taką całkiem jałową ziemią, jeśli chodzi o jogę, Polska nie była. Miała nawet przedwojenne tradycje. Za pioniera uchodzi Wincenty Lutosławski, profesor filozofii, publicysta, działacz narodowy, stryj kompozytora Witolda Lutosławskiego. Cierpiał prawdopodobnie na chorobę dwubiegunową, a gdy medycyna i religia zawiodły, zaczął szukać ukojenia na własną rękę.
„Gdy ani lekarze, ani księża nie mogli mi pomóc – a życie tak często przerywane wydawało się bytem zbyt niepewnym, postanowiłem sam sobie znaleźć drogę wyjścia z położenia tak nieprzyjemnego. Osiadłem w Londynie i korzystając ze zbiorów British Museum, zacząłem czytać wszystko, co mogłem tam znaleźć o zdrowiu, stosunku ducha do ciała i różnych metodach zwalczania chorób chronicznych. Zagłębiając się w tę literaturę, spostrzegłem, że odwieczne doświadczenia, znane pod nazwą jogi w Indiach, przenikać zaczynają teraz do Ameryki dzięki misjonarzom indyjskim” – napisał w wydanej w 1909 r. książce pt. „Rozwój potęgi woli przez psychofizyczne ćwiczenia według dawnych aryjskich tradycji oraz własnych swoich doświadczeń podaję do użytku rodaków”.
Inna pionierka Wanda Dynowska do fascynacji kulturą Wschodu i jogą doszła poprzez teozofię. Jak większość polskich teozofów popierała Józefa Piłsudskiego i ściśle z nim współpracowała. Po jego śmierci wyjechała do Indii. Tam z kolei zaangażowała się w indyjską walkę o niepodległość. Poznała Gandhiego i wspierała jego działalność. On obdarzył ją tytułem Śri, przysługującym ludziom szczególnego szacunku, a potem Świetlistej Istoty. Po wojnie w latach 60. dwukrotnie odwiedziła Polskę. Mimo że służby nie spuszczały z niej wzroku, podejrzewając o szpiegostwo, ubrana w sari medytowała na kopcu Kościuszki, a do Morskiego Oka wlała buteleczkę wody z Gangesu. Spotkała się m.in. z kard. Karolem Wojtyłą, prosząc go o modlitwę za gnębionych Tybetańczyków.
Gdy Dalajlama XIV odwiedził Polskę w 25. rocznicę przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla, wspomniał, że w latach 50. na uchodźstwie w Indiach poznał Polkę, która stała się dla niego przybraną matką. „To dzięki niej zostałem wegetarianinem” – powiedział. Chodziło właśnie o Wandę Dynowską.
Jurek Jagucki nie pamięta, czy to był 1969 r., czy może 1970 r., kiedy zobaczył na ulicy plakat zapraszający na pokaz jogi. Prowadziła go tancerka Malina Michalska. – To było coś estetycznie zachwycającego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem piękno jogi – wspomina.
Michalska była samoukiem. Z jogą mogła się zetknąć po raz pierwszy w domu, bo przyjacielem rodziny był Wincenty Lutosławski. Jako tancerka związana była z operą i operetką w Warszawie. W Staromiejskim Domu Kultury założyła studium eksperymentalne gimnastyki tanecznej. Po ciężkiej operacji wprowadziła do programu hatha-jogę, by ostatecznie skupić się wyłącznie na niej. Uczyła się z książek, korzystała z kontaktów, jakie udało się jej nawiązać w Ambasadzie Indii. Była bodaj pierwszą w PRL propagatorką jogi. Wygłaszała prelekcje, występowała w telewizji, opublikowała pierwszy podręcznik „Hatha-joga dla wszystkich”. Jagucki był nią zafascynowany.
Drugą inspiracją był dla niego Tadeusz Pasek, terapeuta, twórca programów leczenia nerwic za pomocą jogi i kursów instruktorskich. – Bazując na jego programie, otworzyłem w 1981 r. w Szczecinie Ośrodek Regeneracji Ciszą – wspomina Jagucki. – W tamtym czasie słowa „joga” używało się z pewną ostrożnością. Z jednej strony joga odnosi się do bóstw hinduskich, traktowanych symbolicznie jako uniwersalne energie, ale nie zawsze było to łatwo wytłumaczyć katolikom. A z drugiej joga budziła podejrzenia w socjalistycznym państwie. Dlatego nie mówiliśmy o jodze, ale o ćwiczeniach opartych na jodze. Gdybym prowadził szkołę jogi, w stanie wojennym pewnie by mi ją zamknęli, ale przetrwaliśmy, bo uznano, że prowadzę działalność terapeutyczną.
CZASY PARTYZANCKIE
W tamtym czasie joga to było bardzo elitarne zajęcie. Małe grupy działały przy Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej. Praktykowali głównie naukowcy, wykładowcy akademiccy, często profesorowie Akademii Wychowania Fizycznego. Wiedzy szukali, gdzie się da, ale mieli poczucie, że to, co robią, to jednak pewien erzatz. Dlatego gdy Jurek Jagucki dowiedział się, że po latach praktyk w Indiach wraca do Polski młody człowiek, bez namysłu pojechał do Lublina.
– To, co pokazał Sławek, to był dla mnie szok, zwłaszcza w porównaniu z tym, co do tej pory uważałem za jogę – opowiada. – Duża dynamika, mnóstwo asan, których wcześniej nie znałem. Moje ciało zostało głęboko poruszone. I nie tylko ciało, bo poprzez nie docieramy do głębszych warstw.
Rok później Jagucki zaprosił Bubicza na warsztaty instruktorskie, które prowadził. Chciał, żeby uczniowie mogli doświadczyć czegoś nowego: jogi Iyengara. Wtedy nastąpił zgrzyt. – Do mnie Sławek miał respekt, bo byłem od niego sporo starszy – mówi. – Ale na zajęciach krzyczał, dociskał i dogniatał uczestników. Wyprosił z zajęć starszego profesora z AWF, bo nie nadążał za jego wymaganiami. Ludzie byli przerażeni. Naśladował Iyengara, chociaż nim nie był.
Wielu ten twardy, niemal agresywny styl Bubicza raził. Ale wielu więcej fascynował. To on spopularyzował jogę w Polsce, tłumaczył książki Iyengara na nasz rynek. Założył też pierwszą w Polsce Akademię Hatha-Jogi. To on wyszkolił dziesiątki pierwszych polskich wykwalifikowanych nauczycieli.
Robert Zydel poznał Bubicza w latach 90., gdy jako student trafił na jego zajęcia. Odbywały się w sali gimnastycznej podstawówki w śródmieściu Warszawy. – Warunki były partyzanckie: koce, drabinki, ciasne przebieralnie i dzieciaki stukające w okno na widok ludzi stojących na głowie – wspomina.
Ale same zajęcia były dla niego objawieniem. Odkrył mięśnie i ścięgna, o których istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. A ostry styl Bubicza? – Mnie nie przeszkadzał. W porównaniu z opresyjnymi wuefistami, których wcześniej spotkałem, to był aniołek. Wezwania, by mocniej wejść w asanę, pomagały przełamać bariery. Pot z nas się lał wiadrami, wychodziliśmy z zajęć mokrzy, ale szczęśliwi i spełnieni. Czasem prosto z jogi szliśmy na imprezę, pełni energii. Znajomi żartowali, że świecimy.
Przemek Nadolny prowadzi dziś w Warszawie szkołę Yoga Republic i działa w stowarzyszeniu Porozumienie Szkół Jogi, które dba o zachowanie wysokich standardów nauczania. Swoją pasję zawdzięcza Bubiczowi, do którego trafił jako 16-latek. – Patrzyłem na niego jak na półboga. Był autorytetem, wizjonerem, zarażał ludzi swoją fascynacją, wnosił światło w ich życie. A jednocześnie był osobowością autorytarną, nie znosił sprzeciwu ani kompromisów – opowiada Nadolny. – I to go w końcu poróżniło ze środowiskiem.
Bubicz osiągnął medialną popularność. Jego Akademia Hatha-Jogi odniosła finansowy sukces. On sam czuł się namiestnikiem Iyengara na Polskę. Ale świat się zmieniał, otwierał, coraz więcej ludzi jeździło do Indii, szkoląc się u wybitnych nauczycieli. Odrzucali jego prymat. A jemu trudno było się z tym pogodzić. Gdy w 2003 r. powstało pierwsze w Polsce Stowarzyszenie Jogi Iyengara i poprosiło go, by został honorowym członkiem, odmówił.
JOGA NOWYCH LUDZI
Rosnąca popularność zaczęła też zmieniać samą jogę. Kiedyś praktyka była głębsza, bardziej angażująca. Ci, którzy trafiali na zajęcia, zostawali tam na długo. Kiedy joga stała się modna, poszła w łagodność, statyczność, relaks, ale też miałkość. Rotacja na zajęciach jest duża. Ludzie przychodzą i odchodzą. Relację uczeń–mistrz zastąpiła relacja klient–usługodawca. A klient chce świeczek, kadzidełek, relaksacyjnej muzyki i żeby było przyjemnie. Bubicz już do tego nie pasował. I miał tego świadomość.
W rozmowie z Wiktorem Morgulcem daje przenikliwą diagnozę, jak zmieniała się społeczna funkcja jogi w Polsce. W latach 80. ludzie mieli dużo czasu i zajmowali się jogą dogłębnie, poświęcali się jej. Nie był możliwy rozwój gospodarczy, realizacja zawodowa, zarabianie poważnych pieniędzy. Joga była odskocznią, czymś zamiast. Z obecnego punktu widzenia – zamiast kariery i pracy. Na początku lat 90. zaczęło się duże przyspieszenie. Było jeszcze sporo ludzi, którzy tkwili w dawnej atmosferze, kiedy się mało pracuje i zarabia, lecz posiada dużo czasu na rozwój. Ale zaczęli przybywać ludzie „nowych czasów”, zatrudnieni w nowoczesnych, modernizujących się firmach. Coraz więcej było tych, którzy wpadali w kleszcze kariery i mieli coraz mniej czasu. Jeśli udawało się im wyrwać z kieratu na jogę, była im potrzebna jako nagła pomoc. „Joga stała się dla nich lekarstwem, bez którego by zwariowali albo wpadli w nałogi, rozstrój nerwowy, czy coś takiego. Dlatego w tej chwili moje zadanie jest inne. Joga jest po to, żeby ludziom, którzy mają jeszcze chęć i energię robienia czegoś ze sobą, dostarczyć tę możliwość. Podratować ich, poszerzyć wewnętrzną wolność od uzależnień, które niesie współczesny system” – mówił w 2006 r. I przewidywał, że wraz z dogadzaniem coraz niższym gustom publiczności będzie spadać poziom prowadzenia zajęć: „Nawet do tego stopnia, że Iyengar joga może nie być dominującą formą jogi w Polsce lub sama przejdzie dużą transformację, co już się zaczęło dziać. Na razie 80–90 proc. jogi w Polsce to joga Iyengara. W ciągu 10 lat to się zmieni”. Stało się i jedno, i drugie.
– Dzięki podstawom, które zbudował, uczniom i nauczycielom, których wykształcił Sławek, joga według metody B.K.S. Iyengara jest nadal bardzo popularna, ale już nie tak jak przed laty, kiedy była jedyną dostępną – ocenia Przemek Nadolny. – Z badań, które w 2016 r. przeprowadził portal Boso Na Macie, wynika, że prawie połowa ćwiczących praktykuje jogę Iyengara. Następne na liście są ashtanga (24 proc.) oraz pochodzące od niej style, takie jak vinyasa czy joga dynamiczna (20 proc.).
Jakie są różnice między szkołami? Nadolny przyznaje, że to bardzo trudne pytanie: – Problem polega na naszym zachodnim myśleniu etykietami i szufladkowaniu jogi, tak że każda nazwa oznacza inny styl. Wciąż powtarzam, że prawdziwa joga jest jedna i ma to samo źródło. Joga Iyengara i ashtanga wywodzą się z hatha-jogi, która opiera się na dwóch filarach: asanach, czyli świadomości ciała, i pranajamie – świadomym oddechu. Popularna obecnie vinyasa to po prostu jedna z technik, synchronizująca ruch z oddechem. Problem nie w tym, jakiej nazwy używa szkoła, żeby się zareklamować, ale na ile pochodzi ze źródła, a na ile stała się zwykłym fitnessem. Część szkół, które odwołują się do Iyengara, nie ma już wiele wspólnego z jego nauką. I na to Sławek najbardziej się zżymał. Dla mnie joga Iyengara zawsze kojarzyć się będzie z tym, jak on uczył – z kałużami potu, klasycznymi pozycjami, dyscypliną i przełamywaniem ograniczeń.
Lockdown związany z pandemią dotknął wiele ośrodków jogi. Przy czym szkoła Bubicza już wcześniej miała problemy finansowe. Przestała być modna. Żeby podreperować finanse, Bubicz w wieku ponad 60 lat musiał wrócić do nauczania początkujących. Jak mówią znajomi, to go frustrowało. Był wypalony. Miał kłopoty zdrowotne i walczył z nadwagą, bo zaczął zajadać problemy. Na początku listopada zmarł na covid i choroby współtowarzyszące. Kilka dni wcześniej koronawirus zabrał jego młodszą siostrę Aleksandrę Bubicz-Mojsę, śpiewaczkę operową i solistkę Warszawskiej Opery Kameralnej. Mieli się zakazić podczas wspólnego wyjazdu. Czy Bubicz był antyszczepionkowcem? Liczył na swoją naturalną odporność? Trudno powiedzieć. Gdy przed laty zmarł jego mistrz Iyengar, Bubicz zacytował jego słowa: „Śmierć nie jest ważna dla jogina”.
https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/2146044,1,slawomir-bubicz-smierc-legendarnego-jogina.read
Fot. Instytut Jogi Sławomira Bubicza